W obliczu wszechogarniającego jęczenia i soczystych pomruków zimowych, nie zauważyłam nawet jak strasznym stały się one nałogiem. Nie było już początków dnia bez soczystej „kurwy po-wstaniowej” dla wschodzących słońc, nie było też podróży chodnikiem bez grymasów zniesmaczenia zasłoniętego co prawda wielkim szalem, ale istniejącego niezaprzeczalnie.
I nagle w okropnej opozycji siedzę tutaj ze spoconymi dłońmi, które co chwile przyklejają się do blatu, macham lewą nogą w zielonej skarpetce, a prawą w różowej trzymam ściśle przy podłożu. Zamiast serca mam tylko jego łomot odznaczający się dziką arytmią, zamiast mózgu mam mydło, a zamiast oczu ogromne bańki mydlane. Cały czas słucham jednej piosenki, uroczej do bólu z pewnie równie uroczym teledyskiem, ale niestety nie jestem w stanie go zobaczyć, bo obsesyjnie oglądam inne, ważniejsze rzeczy. Gryzę wargę, serdeczny paznokieć w prawej ręce i tak strasznie usiedzieć nie mogę. Jezus Maria ja tęsknie. Serio.
sobota, 19 marca 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)